W podstawówce moim wychowawcą był wuefista. Trudno powiedzieć, żebyśmy dobrze trafili razem z całą klasą. Nauczyciel był z niego żaden – lekcje wychowania fizycznego wyglądały w ten sposób, że rzucał nam piłkę po czym zamykał się w kantorku z kolegą.
Nauka w szkole szła mi nie najgorzej, choć niestety sport nie był moją mocną stroną. Osiągałem jedne z najsłabszych wyników w klasie w bieganiu, nie za bardzo potrafiłem rzucać piłką do kosza ani grać w nogę. Miałem niestety sporą nadwagę i byłem raczej słaby fizycznie, więc takie traktowanie przedmiotu przez mojego wychowawcę bardzo mi odpowiadało. Na koniec semestru okazywało się, że wszyscy mięliśmy piątki, ja również. Nic, tylko się cieszyć.
To naprawdę dziwne, ale z wiekiem mój stosunek do sportu zmienił się radykalnie. Kiedy podczas wycieczki w góry zauważyłem, że wskutek nadwagi nie jestem w stanie pokonać nawet nieszczególnie trudnego odcinka, zacząłem regularnie biegać. Potem doszedł do tego trening siłowy i wkrótce osiągnąłem naprawdę niezłą formę. Zacząłem też lepiej wyglądać, mieć więcej energii i coraz więcej kobiet zaczęło zwracać na mnie uwagę.
Uważam, że lekcje wychowania fizycznego nie powinny być traktowane po macoszemu, bo rozwój intelektualny i emocjonalny wcale nie jest oderwany od cielesności. Wiem to po sobie – im lepiej funkcjonuję fizycznie, tym bardziej odporny jestem na sytuacje stresowe i tym bardziej wydajnie pracuję. Rzetelnie poprowadzone zajęcia z wychowania fizycznego mogłyby zdecydowanie poprawić cały proces nauczania, dlatego mam nadzieję, że moje dzieci, o ile będę je miał, trafią na wuefistę z prawdziwego zdarzenia.